środa, 31 marca 2010

21st Scotiabank International Case Competition

Witam wszystkich wiernych czytelników po długiej przerwie...Niektórzy już się dopytywali o nowe posty, więc nie śmiem dłużej trzymać ich w napięciu tylko zrelacjonować, dlaczego przez ostatnie 2 tygodnie nie było mnie w ... Wiedniu!

Otóż poleciałam do Kanady reprezentować szanowną Szkołę Główną Handlową (powszechnie znaną jako Warsaw School of Economics) na 21st Scotiabank International Case Competition organizowanym przez Richard Ivey School of Business w miejscowości London w Kanadzie. Ponieważ tak daleki lot stwarzał możliwości pozwiedzania okolicznych miast nie omieszkałam nie skorzystać z takiej wyjątkowej okazji.

Zacznijmy jednak od konkursu... Facebook-maniacy wiedzą już, że nasza drużyna zajęła 2. miejsce na świecie, tym samym przypieczętowując ubiegłoroczny sukces naszej drużyny. Jako jedyni z poprzednich finalistów dostaliśmy się do ścisłej trójki i w tym roku, a jest to wyczyn niebywały. Dlaczego??? Bo do Kanady jedzie już 12 najlepszych zespołów wyłonionych podczas wcześniejszej selekcji i - co w sumie najważniejsze i bardzo dla tradycji anglosaskiej charakterystyczne - zaproszonych przez organizatorów (czytaj: powinno się to traktować jako wielkie wyróżnienie, haha). Tak czy inaczej, SGH po raz pierwszy zaproszono rok temu, zaś po tegorocznym sukcesie miejsce za rok dla naszej drużyny jest również gwarantowane :) Całemu case competition, oprócz rozwiązywania case`a i przygotowywania prezentacji (wszystko w 14h) towarzyszyła niesamowita ilość wydarzeń kulturalnych, imprez, oficjalnych kolacji, obiadów i śniadań :P oraz Spirit Cup (rywalizacja zespołów w konkurencjach różnych - jak np. wpychanie w siebie naleśników i popijanie ich kubkiem syropu klonowego - Marcin dzięki za poświęcenie!!! albo odpowiadanie na dziwne pytania o państwa, z których pochodziły nasz drużyny - dowiedzieliśmy się, że w Polsce mamy Popo Channel a banany jemy od dołu yyyyyy???). Ja odpowiedziałam nawet na jedno pytanie, nie znając zupełnie odpowiedzi i mi się pierwszy raz w życiu udało strzelić !!! Summa summarum, case competition był świetnie zorganizowany, ale już po 3 dniach jego trwania jak słyszałam jedno z 3 słów: jedzenie, impreza, wycieczka, to robiło mi się niedobrze. Dodam tylko, że żadnego dnia podczas konkursu nie spałam więcej niż 4h... I to chyba dlatego :P W niedzielę, gdy się skończył konkurs zjadłam tylko śniadanie, przeniosłam się z naszego superowego 4-gwiazdkowego hotelu do kolegi Kamila, który jest obecnie na Ivey na wymianie, i odsypiałam w ciągu dnia kolejne 5 godzin (słownie: pięć godzin). Gdy się obudziłam, wciąż nie byłam pewna, czy otaczająca mnie rzeczywistość, to naprawdę Kanada i że wciąż jestem na północnoamerykańskim kontynencie. Otrzeźwienie przyszło dopiero dnia następnego, ale o tym już w następnym poście... :):):)

czwartek, 4 marca 2010

Austriacy

Tym razem nie będzie o wszystkim i o niczym, gdyż postaram się trzymać tzw. rote Faden czyli jednego wątku, ponieważ chcę Wam opisać moje współistnienie z narodem austriackim. A nie jest ono najłatwiejsze z właściwie jednego powodu - ich wymowy niemieckiego :)

Pierwszy kontakt to oczywiście dworzec kolejowy Wien Meidling, na który przyjechałam z Warszawy. Spotkałam się tam z moimi dwoma buddy - tak, tak mam dwójkę - widocznie od razu wiedzieli, że jestem wymagająca :P Zatem, Stefan, z którym zawsze na chacie (deklinacja nie od chaty ale od chatu) i w mailach komunikowałam się po niemiecku i nie było z tym żadnych problemów przemówił do mnie austriacką mową a ja - oniemiałam. Hmmm myślałam, że jestem w szoku poprzyjazdowym, ale jednak "dla bezpieczeństwa" przeszliśmy na angielski. Stephanie, moja druga buddy, która również na dworzec przybyła została postawiona przed faktem dokonanym - angielski!!!

Nie można się jednak poddawać, toteż kolejnego dnia poszłam na test z niemca (który był z niemieckiego, nie z austriackiego) i się nawet dostałam do tej najwyższej grupy, do której się miałam dostać :P Dziś były pierwsze zajęcia a starcie z Panem Otto wypadło całkiem sympatycznie. Co prawda zmienia on trochę moje pojęcie o niemieckim, np. to co było poprawne na SGHu tutaj już nie jest, co można podsumować krótkim dialogiem poniżej:

Dziewczyna (zdziwiona) na zajęciach pyta: ale przecież Niemcy tak mówią?!?!
Otto odpowiada: ale my jesteśmy w Austrii!! :P

Ogólnie jednak miły z niego, rubaszny Pan, który nam doradził jak najłatwiej przejść CEMSowy egzamin z niemieckiego, więc już go lubię.

Starcie nr 2 z Austriakami to wszelkiego rodzaju administracja, obsługa sklepów, kelnerzy... Są bardzo mili, ale jak coś slangiem zarzucą, wprawia mnie to w osłupienie :) Wyjeżdżam więc z moim Hochdeutschem (załóżmy) i mniej lub bardziej (no bez przesady, raczej bardziej...) się rozumiemy. Przynajmniej jak do tej pory kupiłam, co zamierzałam oraz załatwiłam to, co powinnam.

Starcie nr 3 - moja buddy i jej kumpele. Wyjście do kawiarni ze Stephanie należy zaliczyć do udanych, poza stwierdzeniem faktu, że Sachertorte wcale nie jest wyjątkowy, a jest na pewno przereklamowany:) Klimat wiedeńskich kawiarni jest jednak nie do pobicia! Po nasiadówie w kawiarni udałam się ze Stephanie do mieszkania jednej z jej kumpeli, aby oglądać niemieckie show, w którym wybiera się die deutsche Model. Śmieszny to program, gromadzą 2000 dziewcząt z ulicy i spośród nich mają wybrać jedną najpiękniejszą, która wygra hmmmm chyba jakąś profesjonalną sesję zdjęciową oraz bytność na okładce jakiś tam wielkich magazynów o modzie (czyt. Vogue itd.). Śmiechu - bez liku, nadążanie przez 4h za niemieckim jak z procy - męczące. Ale możliwe!

Aha i jeszcze jedno. Gdybyście kiedykolwiek sobie pomyśleli, że Polska to prawdziwie katolicki kraj, powiem Wam - nic bardziej mylnego. Nie widziałam jeszcze żadnego Polaka, który np. wchodząc do restauracji czy sklepu z ubraniami mówiłby Gruess Gott! (dla niewtajemniczonych w germańskim języku - oznacza to Szczęść Boże). A widzicie, a Austriacy tak mówią :)

wtorek, 2 marca 2010

Pierwsze wiedeńskie wrażenia

Witam wszystkich serdecznie na moim blogu :):):) Aż sama się sobie dziwię, że go założyłam i solennie przed sobą przyrzekłam zamieszczać na nim posty regularnie. Jest to jednak sposób, aby mieć kontakt z tymi wszystkimi, których zostawiłam w Polsce i którzy są ciekawi co się u mnie dzieje :) A dzieje się ogromnie dużo! Właśnie zdałam sobie sprawę, że jestem tu dopiero 2 dni! Czuję się co najmniej jakby minęły 2 tygodnie - tyle było rzeczy do ogarnięcia. Zacznę jednak od początku :)

Z Warszawy wyjechałam w niedzielę, 28.02 skoro świt i już po 8h (całkowicie przespanych) w pociągu dotarłam na stację Wien Meidling. Przerażony wielkością mojego bagażu współpasażer zaoferował mi pomoc w wynoszeniu walizek z pociągu za co mu jestem bardzo wdzięczna. Na stację przyszli po mnie moi wspaniali buddy - Stefanie i Stefan, którzy przynieśli klucz od mojego pokoju w akademiku, gdzie się wkrótce udaliśmy. Po zrzuceniu moich ciężkich waliz w pokoju i przebraniu się w wiosenne ubranka (12 stopni!!!) poszłam ze Stefanem na lunch, a następnie na krótkie zwiedzanie co ciekawszych części Wiednia :):):) Jak sami zatem widzicie wprowadzenie w wiedeńskie życie przebiegło szybko, dalej nie było już tak łatwo.....:/

Następnego dnia miałam test z niemca, który przy całkowitym braku powtórki gramatyki wcale nie okazał się najprostszy, ale zobaczymy... Nie jednak sam test był najgorszy a znalezienie budynku, w którym ma on miejsce... Campus Wirtschaftsuniversitaet Wien w porównaniu z SGHem to kolos w dodatku przemieszany w budynkami Universitaet Wien. Zderzenie z taką rzeczywistością było przytłaczające, ale cóż począć, trzeba było ogarniać się dalej :) Pierwszą osobą, którą poznałam na wymianie jest Nowozelandka z University of Otago, ciekawie :P:P:P Zaraz po teście, który jednak napisałam, miało miejsce spotkanie orientacyjne, które jak na nie dotarłam już się skończyło. Ale.......spotkałam na korytarzu jakieś osoby mówiące po polsku, zagadałam i co się okazało....???...że właśnie z tego spotkania wychodzą. Dowiedziałam się zatem wszystkiego co trzeba i zyskałam kompanów do walki z austriacką biurokracją :):):)

Nie dajcie sobie nigdy wcisnąć kitu, że Polska to zbiurokratyzowany kraj nierobów. O 13.00 (gdy chciałam załatwiać moje formalności na uczelni) wszystkie biura był już zamknięte. Urząd meldunkowy i banki również (albo miały 2h przerwę). Koleżanka się nawet zastanawiała, jak Austriacy wyrabiają ten swój 8h dzień pracy... Ja nie wiem :P

Wszystkie formalności pozostały zatem na dziś :):):) Z urzędem meldunkowym poszło nawet łatwo. Zero kolejek, ludzie mówiący normalnym (czyt. nie austriackim) niemieckim. Ciekawe są tylko jego wnętrza - wokół Pana, który rozpatrywał mój wniosek wisiały np. plakaty Davida Beckhama, Boba Marley`a i jego pociesznego małego synka. Był tak rozkojarzony wpisywaniem litera po literze "wojewoda zachodniopomorski" (organ wydający mój paszport), że nawet zapomniał zapytać, czy zostanę dłużej niż 3 miesiące :P Potem to już "tylko" wyprawa na WU Wien, legitymacja, Beitrag na organizację studencką (coś jak nasz samorząd), bez którego nie dopuszczą Cię do egzaminów, ESN card, SIM card, konto w banku, wyprawa po bilet semestralny i byłam done. Poszło więc całkiem gładko :):):)

Żeby nie było nudno dodam jeszcze słów kilka o moim akademiku, który okazał się zupełnie innym miejscem niż to przedstawiali moi wiedeńscy poprzednicy. Akademik nazywa się Haus Erasmus, czyli jak sama nazwa wskazuje służy do szaleństw podczas Erasmusa. Tutaj jednak historia nabiera zwrotu, gdyż okazuje się on najspokojniejszym miejscem na mapie wiedeńskich akademików, buuuuu. Mój pobyt tutaj rozpoczął się wczoraj od zebrania z gościem, który przedstawił się jako general manager of this dorm. Pierwsze szkolenie obejmowało system sortowania śmieci. Plastik, folia, szkło, papier, coś tam jeszcze oraz Restmuell - wszystko ma być osobno. Toteż ja chcąc być bardzo posłusznym obywatelem muszę teraz zaglądać do każdego śmietnika zanim cokolwiek wyrzucę :P Potem dowiedzieliśmy się, że w kuchni nie można imprezować (?????????), a jak ktoś to uczyni, płaci 50€ - cudownie. Na korytarzu też cisza jak makiem zasiał. Wyjścia są dwa, albo się przejadę do Haus Panorama, albo będę się uczyć (wybieram pierwszą opcję :P). W tym to spokojnym akademiku mieszkam w dwuosobowym pokoju z pewną czarnoskórą Austriaczką studiującą japonistykę. Jest ona kolejnym ciekawym zjawiskiem socjologicznym, jakie spotykam w moim życiu, gdyż bardzo lubi......szyć!!!! Tak, tak oczy was nie mylą, dziś np. szyła sobie pluszowego misia :):):) Jest jednak bardzo miła, choć odzywa się do mnie tylko wtedy, gdy coś sama zagadam. Aha no i uwielbia słuchać głośno muzyki. Mnie całe szczęście nie prześladuje, ale zastanawiam się jak jej uszy wytrzymują pod takim naporem dźwięków ze słuchawek.

Zajęcia zaczynają mi się dopiero od następnego poniedziałku (8.03), zatem na razie mam tydzień wolnego. Przyda się do wypoczynku po pracy w A.T. Kearney, ogarnięcia tego miasta, pisania magisterki i życia towarzyskiego :) Jutro łyżwy z CEMS Clubem, pojutrze kawiarnia z moją buddy, w piątek bonding event a w weekend wyjazd integracyjny do Bratysławy. Dzieje się, a mam nadzieję, że będzie się dziać jeszcze więcej :)

Zachęcam do komentarzy, bo bez Was to moje blogowanie traci sens :):):)